Historia nastoletniej Luny Lovegood, kiedy na jej drodze staje niebezpieczyny Śmierciożerca - Draco Malfoy.
czwartek, 4 kwietnia 2013
Rozdział 10 ~ Idealna nie znaczy wcale lepsza.
Gdy przestałam się śmiać udałam się na lekcje. Niestety, nie mogłam się za bardzo skupić. Miałam szczęście, że żaden z nauczycieli nie zwrócił na to uwagi, bo mogłam zarobić punkty karna dla Ravenclaw.
Potem obiad, kolacja... jak w każdy, zwykły dzień, nieróżniący się od innych. Wciąż nie dostałam wiadomości od ojca...
Wieczorem leżąc w łóżku nie potrafiłam zapomnieć o rodzicach. Jednak po jakimś czasie udało mi się zasnąć.
Wstałam niewyspana, zmęczona. Mimo że tak cieszyłam się na dzisiejszy bal, wolałabym iść i go najzwyczajniej w świecie przespać. Ale cóż, trzeba żyć. Ubrałam się prędko i poszłam na śniadanie.
W Wielkiej Sali było pustawo. Na szczęście przy stole Gryffindoru miejsca były w większości pozajmowane. Brakowało większości Ślizgonów i dziewczyn z Hufflepuff. Ale te już po chwili weszły plotkując ze sobą.
Ze sztucznym uśmiechem usiadłam obok przyjaciółki. Starałam się nie patrzeć na Nevill'a, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że siedzieliśmy naprzeciwko siebie nie było to proste.
-Luna, co ci? - zapytała od razu rudowłosa.
-Em, nic. Dlaczego pytasz? - udałam zdziwienie.
-Nieważne... - ucięła rozmowę. - Jesz coś?
-Ym, jasne. - chwyciłam do ręki jabłko.
W tym czasie do Wielkiej Sali weszli Ślizgoni. Było to wejście, którego nie zawstydziłyby się gwiazdy estrady. Szli pewnym, dumnym krokiem z głowami uniesionymi ku górze. Na ich czele stał Malfoy z Zabinim oraz Pancy Parkinson.
Spojrzałam w oczy blondyna i... tu był mój błąd. Nasze spojrzenia się spotkały. Zatopiłam się w jego oczach, ich kolor naprawdę mnie fascynował. On również patrzył w moje. Trwało to kilka sekund, a ja dosłownie odpłynęłam. Przypominały mi zimny, styczniowy dzień. Śnieg i lód zdążyły otoczyć Ziemię dodając jej cudownego blasku. Było zimno, ale mimo to pięknie. Właśnie tak kojarzyłam jego oczy...
Na ziemię po krótkim czasie sprowadził mnie Nevill.
-Luna!
-Hm? - odrzekłam niepewnie, jakby ktoś właśnie wybudził mnie ze snu zimowego.
-Pytałem czy dobrze się czujesz, ale widzę, że chyba nie do końca. - stwierdził z przekąsem.
W odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam. Ugryzłam jabłko, o którym tak naprawdę zapomniałam. Potem skonsumowałam budyń malinowy i żegnając się z przyjaciółmi poszłam do dormitorium.
Dziś nie mieliśmy lekcji, a do balu zostało jeszcze kilka godzin. Uznałam, że najlepiej zrobię, jeżeli się zdrzemnę.
Tak też zrobiłam. Zrzucając z siebie szatę położyłam głowę na miękkiej poduszce. Jak w nocy miałam problemy z zaśnięciem, tak sen popołudniowy przyszedł mi bez żadnych problemów.
Deszcz. Las u mych stóp, które wędrowały gdzieś po niebie. Pod sobą miałam dużego testrala, w jasnych włosach fruwał wiatr. Wiem, że byłam uśmiechnięta. Tak naprawdę szczęśliwa.
Rozejrzałam się dookoła. Chmury były białe, z pewnością kłębiasto deszczowe, bo wydawały z siebie kilka delikatnych kropli.
Po mojej prawej stronie był zamek, możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że był to Hogwart. Tam również leciał jeszcze ktoś. Był szybszy, więc widziałam tylko tył. Z pewnością mężczyzna o bardzo jasnych blond włosach. „Tata” pomyślałam od razu. Tak jak ja poruszał się na testralu, jednak ten jego był chyba przywódcą.
A po lewej? Również widziałam tylko tył. Było to dziecko, może ośmioletnie. Tak ja my leciało na testralu blisko mężczyzny. Wyglądało na to, że to pierwszy lot dziecka, świadczyły o tym niepewne ruchy.
Ubrane było na czarno, stąd nie mogłam określić czy był to chłopiec czy dziewczynka. Włosy do szyi, również bardzo jasne.
W kroplach deszczu ten obraz był niezwykle piękny, był jak najszczęśliwsza rodzina.
Nagle się przebudziłam. Byłam na to zła... chciałam widzieć więcej, być tam jeszcze chociaż przez chwilę.
Ale do balu zostało 45 minut... Niechętnie wstałam z łóżka. Byłam wypoczęta, ale myśli o blondwłosym dziecku wciąż oplątywało wszystkie moje myśli.
Miałam tylko jedno pytanie... Sny nie pojawiają się znikąd, to wiedziałam na pewno. Tylko czy to było coś, co już było, coś co będzie czy może coś co sobie wymarzyłam? Może to ja byłam tym dzieckiem a widziałam obraz z perspektywy matki.
Mój pierwszy lot był podobny... jednak był z pewnością w śnieżną pogodę.
Ale dość o tym. Musiałam się przygotować. Wstałam, przeczesałam włosy.
Podeszłam do szafy... ciekawe co przygotowali. Otworzyłam drzwi.
Od razu zauważyłam suknię. Była krwistoczerwona, także od razu rzuciła mi się w oczy. Długa, aż po same kostki. Gorset z rękawkami i puszczony długi materiał. Gdyby była biała, wyglądałaby jak suknia ślubna. Była piękna, naprawdę.
Zajrzałam głębiej. Czarne, kilkucentymetrowe szpilki również nie umknęły mojej uwadze. Zareagowałam na nie jednak troszkę inaczej, a mianowicie słowami : „Boże, jak ja w tym będę chodzić?”.
I maska... Wenecka. Góra była biała, ale z każdym kolejnym milimetrem przybierała barwę sukni. Srebrne dodatki idealnie ją uzupełniały.
Podeszłam do lustra. Taka prosto z łóżka nie wydawałam się być godna takiej kreacji. Ale taka została mi przypisana.
Sięgnęłam na półkę z bielizną. Wyciągnęłam czerwony stanik i tej samej barwy majtki. Nie chciałam, by ramiączka odróżniały się. Sama rzadko nosiłam takie kolory, więc bielizna była praktycznie nowa.
Gdy odziałam się w suknię i założyłam te nieszczęsne buty wcale nie czułam się inaczej. Stanęłam przed lustrem i zawiązałam sobie maskę na twarzy.
To, co ujrzałam było... inne. Kobieta zza lustra miała długie, kasztanowe loki opadające delikatnie na ramiona. Wyglądała, jakby układała je co najmniej kilka godzin. Moja jasna skóra stała się jeszcze jaśniejsza, usta pełniejsze, bardziej czerwone. Byłam wyższa o kilka centymetrów. Jedynym, co zostało nienaruszone były oczy. Wszystko inne uległo „drobnej” korekcie.
Kobieta, chociaż piękna nie była mną. Była sztuczną, może nawet idealną wersją mnie samej. Ale wolałam tą drobną blondyneczkę, może nie najpiękniejszą na świecie. Bo była sobą, zawsze uśmiechniętą, prawdziwą sobą.
Ale to tylko jeden wieczór. Zrobiłam kilka kroków po pokoju. Ta nowa Luna potrafiła chodzić na obcasach tak, jakby to były moje ulubione trampki. W zasadzie nie czułam różnicy. Spięłam kasztanową grzywkę wsuwkami u góry głowy.
Miałam jeszcze 5 minut. Powoli wyszłam z dormitorium.
Droga była pusta, chociaż miałam wrażenie, że specjalnie tak zrobili. Żeby nikt nie wiedział kto, jest z jakiego domu. Stanęłam przed wejściem do Wielkiej Sali. „No to chop” powiedziałam do siebie i otworzyłam ogromne drzwi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz