czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 26 ~ Czasami trzeba usiąść obok i czyjąś dłoń zamknąć w swojej dłoni, wtedy nawet łzy będą smakować jak szczęście.



Profesor McGonagall przewróciła oczyma i nakazała mi wyjść z chłopakiem.

-Coś ty zrobiła? - szepnęła jeszcze wystraszona Alison.

Nie odpowiedziałam. Zrobiłam kilka powolnych kroków w stronę blondyna czując na sobie wzrok dokładnie wszystkich obecnych. Cóż, Pomyluna powinna się już chyba przyzwyczaić.

Draco trzymał drzwi dopóty nie byłam w stanie samodzielnie ich dosięgnąć. Przełknęłam głośno ślinę, spojrzałam na Ślizgona i wyszłam z sali.

Jaki wtedy był? Ciężko powiedzieć. Coś na pograniczu smutku i ogromnej wściekłości. Patrzył gdzieś w przestrzeń, ręce trzymał puszczone luzem, a jego idealnie ułożone włosy wydawały się nie poruszyć nawet o milimetr. Był spięty. Bałam się odezwać choćby słowem, by jeszcze bardziej go nie rozzłościć.

Bez słowa zaczął iść przed siebie. Podążał szybkim krokiem, ledwo udawało mi się nadążyć.

Cieszył mnie fakt uniknięcia odpowiedzi na pytanie profesor, ale wizyta u dyrektora również nie była zbytnio pocieszająca. Po co miałam tam iść? Nic przecież nie zrobiłam...

Chłopak zatrzymał się przed gabinetem Snape'a. Ciemnobrązowe, drewniane drzwi wyglądające jak sprzed kilku wieków.

Zaczekał aż do niego dołączę, zapukał i nie czekając na pozwolenie wszedł do środka. Podążyłam za nim.

Gabinet Snape'a. Niewiele widziałam. Wszystko przykrywał mrok, padało światło z jednej, malutkiej świecy przy jego biurku. Siedział na krześle wpatrując się w nas, albo raczej we mnie z kpiącym uśmieszkiem. Jego łokcie leżały na biurku, ręce łączyły się przy palcach. Sam mężczyzna wyglądał jak zwykle...

-Siadajcie. - warknął rozłączając swe dłonie i wskazując jedną z nich kanapę.

Powoli usiadłam na ciemnym futrze, Dracon powtórzył mój ruch.

-Luno Lovegood pewnie zastanawiasz się co cię tu sprowadza. - mruknął.

Pokiwałam tylko głową. Poczułam jakiś taki... stęchły zapach. Unosił się po całym pokoju. Skrzywiłam lekko twarz.

-W zasadzie jesteś tu do wymierzania kary. - mruknął obserwując moją reakcję.

Zdziwiłam się. Jakiej kary? Nigdy nie byłam w takiej sytuacji... Jego świdrujący wzrok wprawiał mnie o szereg dreszczy. Chciałam już z stamtąd wyjść.

-W czym rzecz? - powiedziałam cicho, prawie szepcząc.

Zaśmiał się szyderczo.

-Podziękuj swemu bohaterowi. - syknął. - Pan Miles Bletchley leży w skrzydle szpitalnym. Przeżyje.

Usta prawie otworzyły mi się w geście zdziwienia. Wytrzeszczyłam oczy. Powoli studiowałam każde jego słowo starając się wejść dokładnie w jego sens. Powtarzałam trzy krótkie zdania po kilkanaście razy i wciąż nie rozumiałam...

-Lovegood? Ciebie też trzeba zabrać do tego szpitala? - mruknął chłodnym tonem.

-Nie... ja... jestem zaskoczona. - szepnęłam.

Westchnęłam głęboko w oczekiwaniu na kolejne słowa Snape'a.

-Nie wątpię. Ale muszę zobaczyć co się tam naprawdę stało. Lovegood choć tu i się nie opieraj, zaraz wejdę do twojego umysłu.

Skrzywiłam się. Nie chciałam, żeby to widział. Mogłam zagrodzić mu drogę... Nikt o tym nie wiedział, ale oklumencja była mi bardzo dobrze znana. Uczyłam się jej jako mała dziewczynka, musiałam chronić swój umysł przed Rookwoodem... Ale to nie ważne.

Kiwnęłam głową. Przygryzłam wargi.

Użył legilimencji. Ból... czułam jak mężczyzna wdziera się do mojej głowy. Przed oczami mignęły mi ponownie wspomnienia w ostatniego wieczora. Filtrował je bardzo dokładnie sprawiając mi tym jeszcze więcej cierpień. Oczy zrobiły się wilgotne...

Przeszedł ostatnie wspomnienie, ale usilnie próbował się dostać do tego z mojego wypadku.

-Nie. - warknęłam zabraniając mu dostępu.

Nie miał prawa tego widzieć. Nie tego szukał, więc po co mu to było?

Spojrzał na mnie gniewnie. Spróbował jeszcze raz. Bezskutecznie.

-Dobrze opanowałaś oklumencję. -mruknął.

Milczałam. Jedna łza pociekła mi po policzku. Wszystko wróciło...

-Wie pan już wszystko? Mogę iść? - siliłam się na wredny ton, ale jakoś nie bardzo mi wyszło.

-Chyba ci powiedziałem, że jesteś tu by wymierzyć karę. - warknął. - Dobrze zatem. Wiem już wszystko. Ale ty pewnie nie. Po tym co się stało pan Malfoy dopadł pana Bletchley'a na korytarzu szkolnym, po czym samodzielnie wymierzył mu karę. Chłopak między innymi – podkreślił – zaklęciem czarnomagicznym Sectumsempra. Dotarłem na szczęście na czas, dlatego pan Malfoy nie zostanie wyrzucony ze szkoły. - warknął.

Zamurowało mnie... Malfoy. Ale po co...?

Spojrzałam na blondyna. Patrzył gdzieś w przestrzeń jakby nie zwracając uwagi na to, o czym rozmawiamy.

A ja wciąż nie mogłam uwierzyć...

-Teraz chciałbym, abyś użyła zaklęcia Cruciatus na panu Malfoy'u. - mruknął chłodno.

Nie wierzyłam w to co usłyszałam.

-Ale ja nie... - zaczęłam.

-Ode mnie kara będzie o wiele gorsza. I tak Draco ma taryfę ulgową. Będziesz jeszcze wzywana, Miles również otrzyma Cruciatus. Może dwa. Ale to później. Stańcie naprzeciw siebie. Panno Lovegood, różdżka. - syknął.

Stanęłam twarzą w twarz z lodowookim. Wyglądał jakby się tego spodziewał i tylko na to czekał.

Dreszcz... Kolejna łza...

Miałam sprawić ból komuś, kto swoim zachowaniem od tego mnie właśnie starał się uchronić. To niedorzeczne... Trzymałam różdżkę przed jego twarzą, ale nie potrafiłam wydusić z siebie słowa.

-Szybko. -mruknął dyrektor.

-Nie mogę. - puściłam różdżkę. - Nie zasłużył to. Nie jestem w stanie karać go za to, że mi pomógł. To nie jest fair. Jeżeli mam komuś zadać ból to Milesowi. U niego się nie powstrzymam, ale teraz nie potrafię. Przepraszam. - szeptałam.

Płakałam... podniosłam różdżkę z ziemi. Obaj obserwowali mój każdy ruch.

-Dobrze zatem. - w końcu rzekł dyrektor. - W sumie Slytherin traci 50 punktów. Draconie zostało ci wybaczone, więc nie otrzymasz kary. Możecie wrócić. - nakazał.

Milcząc opuściliśmy jego gabinet. Łykałam ostatnie łzy... Szliśmy szybko nie zastanawiając się nad niczym. Zatrzymaliśmy się przed salą transmutacji.

-Dlaczego to zrobiłeś? - w końcu wydusiłam z siebie nurtujące mnie pytanie.

Podszedł bliżej.

-Bo ten skurwiel nie powinien był cię w ogóle dotykać. Jestem odpowiedzialny za Ślizgonów. -warknął.

-Dziękuję... - szepnęłam.

Zamknęłam oczy. Łza z prawej powieki kapnęła mi po policzku.

Podszedł jeszcze bliżej i zdjął mi ją ręką.

-Nie dziękuj. Mam swoje powody. - szepnął.

Otworzyłam powieki. Stał blisko, wręcz bardzo blisko. Wpatrywałam się w jego cudowne, lodowe oczy. Były trochę inne... Nie potrafiłam powiedzieć w jaki sposób, ale były.

Delikatnie uniósł kąciki ust w małym uśmieszku.

-Idź na lekcje. - szepnął.

Ale jeszcze stałam. Ciężko było mi oderwać się od chłodu szaroniebieskich zwierciadeł blondyna.

Sam mi przerwał. Powoli zbliżył swoją twarz do mojej składając mi na jeszcze wilgotnym policzku czuły, delikatny pocałunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz