To już dziś... 23 lutego. Gdyby żyła... miałaby właśnie 37 lat.
Pamiętam, jak miałam 8 lat, tatuś budził mnie wcześnie rano, gdy jeszcze smacznie spała. Szliśmy razem do kuchni, piekliśmy tort urodzinowy, dekorowaliśmy go. I pamiętam te zaszklone od wzruszenia błękitne oczy, gdy widziała niespodziankę. Potem zdmuchiwała świeczki, a my nuciliśmy jej ulubione piosenki. Nie żadnego „Sto lat”, bo tego nigdy nie lubiła. Potem spędzaliśmy popołudnie we trójkę. Tata szeptał mi, żebym szybko położyła się spać, bo sam chce spędzić z mamusią wieczór. Posłusznie się godziłam...
Wydarzenia z walentynek zostały skutecznie wymazane. Nikt nie śmiałby pisnąć chociażby słówka, tylko między sobą. Ze Ślizgonem nie rozmawiałam od tamtego czasu.
5:00 rano. Cichusieńko podniosłam się z łóżka uważając, by nie obudzić współlokatorki. Westchnęłam bardzo głęboko szepcząc „Wszystkiego najlepszego, mamusiu”.
Podeszłam do szafy i wyciągnęłam z niej białą sukienkę z pomarańczowe kwiaty z czerwoną kokardą w talii. Do tego ubrałam kremowe rajstopy i białe trampki. Włosy tylko przeczesałam szczotką od taty i wpięłam w nie białą różę. Znalazłam jeszcze białą torebkę i przerzuciłam ją przez ramię.
Po cichu wyszłam z dormitorium pozostawiając w nim smacznie śpiącą Alison. Szłam skocznym krokiem do kuchni zamku. Uczniowie nie mogli tam wchodzić, ale dla mnie w ten jeden dzień zawsze robili wyjątek.
Przywitałam się ze skrzatami i z ich niewielką pomocą zaczęłam piec tort. Koniecznie kokosowy, taki mama najbardziej lubiła. Przepis na niego znałam praktycznie na pamięć.
Dzieło szybko zostało skończone ku mojej wielkiej uciesze. Wyciągnęłam z torebki świeczki, którymi udekorowałam tort. 37 białych, zakręconych świeczek identycznej wielkości. Ciasto pachniało smakowicie.
Wzięłam tort w obie ręce i wyszłam z kuchni. Było niedługo po szóstej, tak więc korytarze świeciły pustkami. Tuż przed główną bramą zamku chwyciłam za różdżkę i zaklęciem zapaliłam wszystkie świeczki.
Była zima, mogłam spodziewać się chłodnego wiatru. Mimo to nie zakładałam żadnego okrycia na nagie ramiona. Ale gdy tylko wiatr zdmuchiwał kilka świeczek cierpliwie na nowo je zapalałam.
Szłam przed siebie. Wierzyłam, że mama jest tam, gdzie wiatr jednym podmuchem zdmuchnie je wszystkie. Kilka kroków przed Zakazanym Lasem tak się właśnie stało.
-Witaj mamusiu... - szepnęłam z uśmiechem.
Ukroiłam część tortu i położyłam go na ziemi. Drugą ukrojoną część zaczęłam jeść nie przerywając słów. Mówiłam jakbym z nią rozmawiała. Jak obłąkana. Żaliłam się, śmiałam mówiłam co się działo przez ostatni czas. Tort smakował cudownie, był dokładnie taki, jakiego mama zawsze chciała. Tak minęło mi półtorej godziny...
-No mamusiu, muszę już iść, ale wrócę jeszcze. Czekaj na mnie. Kocham cię. - szepnęłam i udałam się w stronę zamku.
Uczniowie już przemieszczali się po korytarzu, ale nie zwracali na mnie zbytniej uwagi. Spakowałam resztę tortu i wysłałam go tacie. Potem na sukienkę ubrałam szatę i poszłam na śniadanie. Lekcje minęły mi normalnie, bez większych zaskoczeń.
Czekałam tylko na godzinę 22:00. Właśnie wtedy miałam wrócić do mamy. Uwielbiała oglądać gwiazdy... Ale się przebrałam. Włożyłam jej ulubioną ciemnoniebieską sukienkę w kolorowe pasy, czarne buty na lekkim koturnie i upięłam włosy w delikatny kok. To był taki wieczorowy styl mamusi, gdy wychodziła z tatą na randki. Napotkałam pytanie Ali „Gdzie się wybierasz?”, ale szybko zbyłam ciemnowłosą dziewczynę.
Wpakowałam do torby gruby koc i okulary z żonglera. Chwilę przed 22:00 wyszłam z dormitorium.
Na korytarzy napotkałam Malfoy'a z Zabinim. Zmierzyli mnie dokładnie.
-Pomyluna do spania a nie na randki się wybierasz! -warknął Dracon trochę zły. -Zaraz cisza nocna.
Wzruszyłam ramionami i minęłam ich. Wyszłam z zamku.
Niebo było bez skazy. Miliony gwiazd rozświetlały je nadając ciemnogranatową barwę. Wróciłam w to samo miejsce rozkładając na grubej warstwie śniegu ciepły koc. Było mi trochę zimno, znowu nie ubrałam nic na ramiona. Usiadłam wpatrując się w gwiazdy (najpierw w okularach, potem już bez) i nucąc ulubione piosenki mamusi.
Gdy nagle na moich ramionach coś się pojawiło. Czarna marynarka. Ciepła, pachnąca...
Odwróciłam głowę. Było ciemno, na początku nie mogłam dostrzec właściciela. Usiadł obok mnie.
Dopiero wtedy... zobaczyłam Dracona.
-Co ty tu...? - zaczęłam.
-Miałem cię zapytać o to samo. - mruknął przerywając moją wypowiedź.
-Mam swoje powody... - szepnęłam.
-Faktycznie jesteś wariatką. Przychodzić w środku zimy przed las ubrana letnią sukienkę. -warknął.
Uśmiechnęłam się.
-Ne będzie ci zimno?
Prychnął.
-Dam radę.
Położyłam się na plecach. Zmierzył mnie wzrokiem i zrobił to samo. Musnęliśmy się dłońmi...
Drugą rękę uniosłam do góry opowiadając o konstelacjach gwiazd. Najpierw tylko słuchał, potem zaczął się dopytywać.
-Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytał w końcu.
-Mama lubiła gwiazdy... Tyle przyswoił umysł dziewięciolatki. - zaśmiałam się.
Usiadłam. Zagryzłam wargę. Zaszkliły mi się oczy... rzadko płakałam, ale ja już to z pełną siłą. Jakby nadrabiając.
Chociaż starałam się powstrzymać łzy pierwsza spłynęła mi już po policzku. Draco usiadł. Spuściłam głowę jakby starając się nie okazać chłopakowi chwili słabości.
Ale widział... Spodziewałam się, że zaraz zacznie się śmiać. Ale on...
-Ej Luna. Nie płacz... - szepnął prawie miłym głosem.
Podniosłam zdumiona wzrok. Miał racje...
Przysunął się bliżej. Objął mnie ramieniem. Całkiem zapomniałam co się dzieje, po prostu wtuliłam się w niego. Od razu wyczułam dużą ilość męskich perfum, ale nie przeszkadzały mi. Na chwilę zapomniałam, że przytulam się do najgorszego Ślizgona... Chwila zdawała się trwać wiecznie.
-Która godzina? - zapytałam po dłuższej chwili odrywając się od blondyna.
-Prawie pierwsza. - odrzekł zimno.
-Wracajmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz