czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 34 ~ Na­wet włas­ny ból nie jest tak ciężki jak ból z kimś współod­czu­wany, ból za ko­goś, dla ko­goś, zwielok­rotniony przez wyobraźnię. ~Dzień drugi.

Zasnęłam, chyba z poczucia bezsilności. I bólu. Klątwa crutiatus. Że też do niej nie przywykłam przez te wszystkie lata.

Siedziałam po turecku w pustym, białym pokoju. Było głucho, pusto. Rozległ się jakiś dźwięk, nie pamiętałam nawet czym był. Tylko jaki. A był głośny, przenikający do samego umysłu i bardzo bolał. Jakby ktoś mieszał mi nim w głowie.

Obudziłam się przerażona, obolała. Sen niewiele pomógł, wręcz namieszał bardziej w mojej psychice. Co oznaczał?

Rozejrzałam się po lochu. Było zupełnie pusto, nawet Dracona już nie było.

Przez moją głowę przenikała odrobinka żalu, chociaż przyznać się do tego przed chociażby samą sobą było mi trudno.

Spróbowałam wstać. Nawet mi wyszło, chociaż ni było to niczym łatwym. Zrobiłam jeden krok i natychmiast upadłam.

Mój oddech od razu stał się niezwykle płytki. Ta prosta czynność sprawiała mi teraz trudność. I to nie z powodu upadku, bólu. Tylko z tego, że zdałam sobie sprawę, że to nie był ostatni raz.

Będzie mnie dręczył... tak długo, aż umrę. Albo będę błagać go na kolanach, żeby już przestał. A wie, że wolałabym umrzeć, niż prosić go o litość.

Przygryzłam wargę, zabraniając kroplom wody opuścić moje oczy. Nie mogę. Jemu to będzie za bardzo na rękę, on tego właśnie ode mnie oczekuje. A ja nie mogę mu tego dać.

Ale pomyślałam o przyjaciołach. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale wiem, że przyjdą. Że pomogą. Że mnie stąd zabiorą. Bo na nich mogłam liczyć. I to, że tu jestem to tylko sytuacja przejściowa, bo Harry Potter, Ginny Weasley, Neville Longbottom i inni staną na głowie, by mnie wyciągnąć.

Nawet nie zdążyłam doczołgać się do ściany, gdy rozległ się dźwięk otwieranych drzwi.

Wciąż się uśmiechałam, chociaż mogło to być nieco dziwne patrząc na mój stan zdrowia i obecną sytuację.

Draco zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem i podał przed twarz pojemnik z czymś brązowym w środku.

-Co to jest? - zapytałam biorąc od niego jeszcze łyżeczkę.

-Budyń czekoladowy. A myślałaś, że co? - wyjaśnił z lekkim przekąsem.

Rzeczywiście. Nie jadłam dawno... ale nawet tego nie czułam.

-Dziękuję. - powiedziałam nie spuszczając z niego wzroku. Usiadł gdzieś obok, ale się nie odezwał. Patrzył tylko pustym wzrokiem w ziemię.

Nabrałam łyżeczką trochę budyniu i wsunęłam ją do ust. Tak, to zdecydowanie budyń czekoladowy. I to bardzo dobry. A może tak mi się wydawało, bo byłam po prostu głodna? Może.

Szybko skończyłam jeść i nie wiedziałam co zrobić z pojemnikiem i łyżeczką. Blondyn ubiegł moje myśli. Zabrał je, po czym zniknął zamykając za sobą drzwi.

Zdziwiło mnie to, że dają mi jedzenie. Po co? I to jeszcze moje ulubione...

Wkrótce jednak wrócił, ale z miną zbitego psa. Już wiedziałam o co chodzi.

-Nie dojdę tam sama. - stwierdziłam trochę smutno patrząc w podłogę.

Bez słowa wziął mnie pod rękę i tak zaciągnął aż pod drzwi. Wiedziałam. Dalej po prostu nie mógł.

Położył mnie na ziemi jakby bijąc się z myślami. Przepraszał samym spojrzeniem.

Wziął mnie za ręce i pociągnął resztę drogi po podłodze. Nie mogłam narzekać i tak mogło być gorzej. Puścił dopiero przy środku znanej mi już sali, przed oblicze znanego mi człowieka.

Tylko jednym zasadniczym szczegółem różnił się ten obrazek.

Naprzeciw mnie, związany w krześle i wbitymi we mnie zapłakanymi oczami siedział on. Mój tatuś.

Nie byłam w stanie wydusić z siebie nawet jednego słowa. Musiał tu być już dawno. Nawet przed wigilią, a ja się wtedy nie zorientowałam. Był tak poraniony... Zapragnęłam wstać i mu pomóc. Ale nie mogłam.

I tu pojawił się przełom. Jedna, wielka siła.

Teraz byłam pewna, że nie krzyknę. Nie uronię nawet jednej, najmniejszej choćby łzy. Nie dla siebie, nie dla Rookwooda. Dla tatusia. Żeby tak nie cierpiał. Bo wiem, że bardziej zaboli go, gdy mi się coś stanie. Samo to jak na mnie patrzył było udręką.

Odgarnęłam dłonią włosy z twarzy i blado się uśmiechnęłam. Żeby wiedział, że nie jest aż tak źle. Ale spuścił wzrok jakby tłumiąc wrzask.

Rookwood spokojnie do mnie podszedł wymierzając pierwszego cruciatus'a. Nie wydałam z siebie nawet jednego dźwięku, chociaż ból był naprawdę niezwykle silny. Na zewnątrz wyglądało to, jakbym nic nie poczuła.

Więc wymierzył kolejnego. Jęknęłam bardzo cicho, brzmiało to raczej jak dziwne westchnięcie. Trzymałam się. Tylko dla taty. Tylko dla niego nie wrzasnęłam z bólu na całą salę.

-Draconie, zabierz mi to sprzed oczu. - warknął najwidoczniej zły. Zły, że mu się nie udało.

Blondyn posłusznie wykonał polecenie nie ukrywając zdziwienia moją postawą. Zawlókł mnie do celi.

-W jaki sposób ty...?- zapytał cicho.

-Jak się kocha, nie jest to tak trudne. - odparłam półgłosem. Dopiero wtedy mogłam pozwolić sobie na płacz.

1 komentarz:

  1. Awwwwwww..... Super! Trafiłam wczoraj na tego bloga, czytam go już drugi raz! Masz wyobraźnię! Pozdrawiam
    Slytherin Princess

    OdpowiedzUsuń