czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 35 ~ By­wają w życiu chwi­le, których ból da­je się zmie­rzyć do­piero po je­go przeżyciu, i wówczas dzi­wi nas, iż zdołaliśmy go znieść. ~Dzień trzeci.



Obudziłam się potwornie obolała. Z zaszklonymi oczami, leżąca bezwładnie na zimnej podłodze. Zacisnęłam zęby. Zniosę to, dawałam radę już przez tyle lat.

Po chwili udało mi się przejść do siadu. Ugięłam nogi z kolanach i położyłam na nich ręce.

-Wciąż nie wierzę, jak to zrobiłaś. - syknął jakiś głos z drugiego końca lochu. Chwilę zajęło mi rozpoznanie do kogo należy.

-Mówiłam ci... - odparłam niepewnie. - Skąd ty się tu w ogóle wziąłeś?

-Nie domyślasz się? - chyba trochę zadrwił podchodząc do mnie.

-Domyślam. Tylko nie wiem dlaczego. - stwierdziłam spokojnie.

-To nie był mój wybór. Myślisz, że podoba mi się patrzenie na to?! - krzyknął tak głośno, że echo powieliło jego słowa kilka razy.

-Nie oceniam cię. - uśmiechnęłam się blado.

Spojrzał na mnie z nieukrywanym zdziwieniem. Usiadł obok ze wzrokiem wbitym w moją twarz.

-Dlaczego?! Przecież jestem Śmierciożercą! Przecież przeze mnie tu siedzisz! - wrzeszczał nie spuszczając ze mnie wzroku.

Pokręciłam przecząco głową.

-Musisz. To nie jest twoja decyzja, czyż nie? Rodzina. - zamyśliłam się myśląc o rodzicach. Powiedziałam to niemalże błogo - To ona jest najważniejsza. Jakby mój tatuś bym na usługach Sam-Wiesz-Kogo, to ja pewnie też bym była. Dlatego nie oceniam, to się nie liczy. - wyszeptałam, bo nie miałam już siły mówić głośniej.

Zapanowało milczenie. Ale ja nie żałowałam swoich słów. Byłam ich po prostu pewna.

Po kilkunastu minutach wstał i wyszedł, zostawiając mnie samą z gnębiwstrykami. Było ich tu niewiarygodnie dużo. Lubiły krążyć w takich miejscach.

Wrócił z tym samym budyniem, co dzień wcześniej i podał mi go ładnie do rąk.

-Dziękuję. - uśmiechnęłam się i zaczęłam jeść.

-Jak możesz mi dziękować? - powiedział już ciszej niedowierzającym tonem.

-Bo mam co jeść. - odparłam nabierając brązowej masy na łyżeczkę.

-Na Salzara! Dziewczyno, jesteś uwięziona! I mi dziękujesz! - krzyknął załamany.

-Zobacz – wskazałam ręką w powietrze. - Tam są nargle. To dziwne, bo nie widzę tu żadnej jemioły.

Spojrzał tam, gdzie wskazałam i pokiwał głową. Zaśmiałam się.

-To takie małe stworzonka, które wlatują nam przez uszy i mieszają w głowach. - wyjaśniłam.
-Naprawdę w to wierzysz? - zapytał trochę lekceważąco.

-A dlaczego miałabym nie wierzyć? - zdziwiłam się. - Mój tatuś mówi, że są.

Znowu pokiwał głową.

-W jakie stworzenia jeszcze wierzysz? - zapytał cicho.

I w ten sposób zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadałam o testralach, gnębiwtryskach, oponozjadkach i setkach innych stworzeń. Nawet się trochę pośmialiśmy.

-Przepraszam. - szepnął po chwili milczenia.

Znowu się zaśmiałam.

-Nie musisz. Mam przynajmniej towarzystwo, a przyjaciele mnie niedługo znajdą. - odparłam pewnie.

Nie skomentował. Bał się, dobrze to widziałam.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę jak niezwykle krótkie są tu dla mnie dni. Trochę siedziałam tu, potem katusze tam, powrót do lochów i sen. Tak, bardzo dużo snu. Większość, zdecydowana większość doby. I chyba tylko dlatego jakoś mogłam normalnie funkcjonować.

-Za ile ja tam... - zaczęłam patrząc w jego oczy. Nawet tu, były dla mnie czymś wyjątkowym. Ten lód jakby chłodził mi ból. Taki bardzo niewielki okład...

-Niedługo. - odparł po chwili zastanowienia. - Ja nie chcę cię tam... - zaczął, ale nie dałam mu dokończyć.

-Wiem. - przerwałam. - Nie musisz tego powtarzać.

Wtem rozległ się męski głos nakazujący blondynowi przynieść mnie tam.

Znowu spojrzał na mnie smutno oczyma. Pozwoliłam mu się wziąć pod ramię, a za drzwiami ciągnąć po podłodze. Przecież nie miał wyboru...

I po raz kolejny widok obleśnej twarzy Augustusa. Ten wredny, triumfujący uśmieszek...

Tylko tym razem spojrzałam w stronę Dracona. Obok niego stał wysoki, szczupły, długowłosy blondyn o zimnym wyrazie twarzy. A jeszcze dalej dwie kobiety. Jedna z włosami blond spod spodu, a czarnymi na zewnątrz. Byłaby bardzo piękna, gdyby nie ponury wyraz twarzy. A druga... dobrze mi znana. Bellatrix Lestrange. Ta, która katowała rodziców Neville'a, którą poznałam w Departamencie Tajemnic.

Później wnieśli (jeżeli mogę to tak określić) mojego ojca. Rookwood chyba uznał, że tym zgnębi mnie bardziej niż wszystkim innym. Miał rację...

Dwa strzały.

Zero krzyku.

Mnóstwo skrytego bólu.

Czułam, jakbym umierała, chociaż przy takim bólu śmierć byłaby wybawieniem. Ale nie mogłam umrzeć. Bo on by to robił dalej, innym.

Traciłam powoli przytomność, ale usłyszałam jeszcze jego głos. Szorstki, zimny. I to co mówił...

-Zabierz ją, Lucjuszu.

Po moim ciele przeszły jeszcze ciarki. Nie... ale... nie...

Ale to była prawda. Ojciec Dracona podszedł do mojego ciała i zaczął ciągnąć za rękę po podłodze. Nawet już nie słyszałam dźwięku, jakże głośnego dźwięku otwieranych drzwi.

Już zemdlałam.

Ale nie ta osoba miała tam ze mną być.

Sen nie mógł być dobry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz