czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 8 ~ Wolność ukazuje się bardzo szybko.



-Pani Pomfrey kiedy będę mogła wyjść? - zapytałam miłym tonem.

-Jak dobrze pójdzie to jutro. - uśmiechnęła się – Ktoś na ciebie rzucił cruciatus dwa razy dziecko, to nie przelewki. - dodała bardziej surowo.

-Dziękuję. - odrzekłam.

Spojrzałam jeszcze raz na róże. Dopiero po chwili zauważyłam coś jasnego, co się świeciło pod nimi.

Leżał tam samotnie srebrny kamyczek przypominający diament. Miał może centymetr wysokości, ale mimo to był niezwykle piękny.

Wpatrywała się w kamień kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt minut.

Słońce zdążyło zajść, a ja zdążyłam się zrobić bardzo zmęczona. Skutki zaklęcia wciąż dawały mi się we znaki, do czego niechętnie się przyznawałam. Nawet się nie spostrzegłam, gdy odpłynęłam w błogi sen.

Co w nim było? Hm... Testrale, jezioro i słońce. Oglądałam je w lustrze wody, widziałam również swoje odbicie. Nie zwróciłam na nie szczególnej uwagi, w końcu widziałam je nie jeden raz. Ale coś się poruszyło. Kolejne jasne włosy mignęły obok. Potem był srebrny, może centymetrowy kamień i... pobudka. Bardzo żałowałam przebudzenia, bo sen wydał mi się dziwnie znajomy i niepełny zarazem.

Słońce dostało się do skrzydła szpitalnego wyrywając mnie z błogiej historii.

Od razu powędrowałam wzrokiem na szafkę z różami. Dopatrywałam się kamienia. Był tam wciąż. Zauważyłam również, że biała róża rozkwitła przez noc. Teraz wydawała się być otulona płatkami śniegu, które chroniły ją przed złem świata.

-Luna! Kiedy wychodzisz? - od razu poznałam głos Alex.

Tak naprawdę była moją jedyną znajomą w Revenclaw. Nie powiem, że się przyjaźniłyśmy bo to zbyt mocne słowo. Kolegowałyśmy jest bardziej odpowiednie.

-Chyba dzisiaj. - rzuciłam do koleżanki.

-Oh, to cudownie! A nie wiem czy wiesz... - zarzuciła do tyłu swoje czarne loki – Fred mnie zaprosił na randkę! - prawie krzyknęła.

No tak, słynny Fred Weasley. Brata Georga, Rona i oczywiście Ginny Wesley'ów. I jak łatwo wywnioskować – obiekt westchnień mojej znajomej.

Alex była naprawdę śliczna. Czarne pasma lądowały jej delikatnie do łopatek. Miała świetną figurę i kości policzkowe. Pełne, czerwone usta i lekko zaróżowiona cera dodawały jej brązowym oczom miłego charakteru. Niejeden chłopak zapraszał ją na randki. Nie ukrywam – nie jeden o wiele przystojniejszy niż Fred. Ale jej serce było wierne tylko rudowłosemu.

-Wspaniale. Jak to się stało? Kiedy i gdzie idziecie? - udałam zainteresowanie.

-Dziś przed śniadaniem do mnie podszedł i zapytał czy nie wybiorę się z nim popołudniu do pubu pod trzema miotłami. Będzie super! Tylko nie wiem, co na siebie włożyć... - mówiła podniecona.

-We wszystkim ci ładnie, nie stresuj się. - dodałam uśmiechnięta.

-Łatwo ci mówić. - jej wzrok padł na kwiaty – Luno, ileż tym masz wielbicieli. - zaśmiała się.

Ja również.

-Tak. Ginny i Nevill'a. - powiedziałam imiona przyjaciół z uśmiechem.

-Ale... tu są trzy rodzaje...

-Ta jedna biała nie wiem od kogo. Myślałam prawdę mówiąc, że od ciebie. - zarumieniłam się.

-Nie... Masz cichego wielbiciela! - zaśmiała się.

-Nie przesadzaj. Nawet pani Pomfrey mogła mi ją dać. Teraz myśl o swojej randce. - zbyłam ją z tematu.

-No tak, muszę się przygotować. To ja już lecę. Pa. - wybiegła jak na skrzydłach.

-Pa. - rzuciłam, ale już zniknęła mi z oczu.

Zapatrzyłam się w sufit. Przypomniała mi się „walka” z Rookwoodem. Ten ból, ta wściekłość... i... ten Malfoy. Malfoy! No właśnie! Podniosłam się jak poparzona.

Czułam, jakby mnie olśniło. No tak, idealna Luna Lovegood, a nawet nie podziękowała komuś, kto uratował jej życie, mimo że widziała się z nim dwa razy w ciągu jednego dnia.

Zrobiło mi się po prostu wstyd...

„Przeproszę go, jak tylko wyjdę” - obiecałam sobie.

Na tę chwilę nie musiałam długo czekać.

Zdrzemnęłam się na kilka godzin. Nie zauważyłam, jak do sali weszła pani Pomfrey.

-No śpiąca królewno, budzimy się. - szturchnęła mnie za ramię.

-Tak? - zapytałam półprzytomna.

Zaśmiała się.

-Możesz już wyjść. Wstawaj, ubierz się i zabieraj swoje rzeczy. - rzuciła uśmiechnięta.

Odwzajemniłam uśmiech.

Szczerze się cieszyłam, ale trochę stresowałam. Wciąż było mi głupio w stosunku do Draco. Wstałam, narzuciłam szlafrok i poszłam się umyć. Po dwudziestu minutach byłam gotowa wyjść. Kamyczek był schowany w lewej kieszeni, ubrania trzymałam w prawej ręce, natomiast wazon z kwiatami w lewej.

Bez słowa szłam po korytarzu. Słyszałam szepty, jedne pochlebne, inne wręcz przeciwnie. Natknęłam się, na moje nieszczęście, na Pancy z jakąś ślizgonką. Zawsze zapominałam jej imienia.

-O, Pomyluna dostała kwiaty. - szydziła – pewnie od przyjaciół, bo który chłopak chciałby mieć taką wariatkę. - śmiała się.

Spojrzałam na nią współczująco.

-Tak. Bo lepiej mieć czarnowłosą barbie. - rzuciłam niby przypadkiem.

-Coś ty powiedziała? - wrzasnęła.

-Nic. - zbyłam ją.

-Idiotka. - dodała z wyższością.

Gdybym postąpiła inaczej pewnie skończyłoby się to walką, a ja nie miałam na taką jeszcze siły. Również nie chciałam stracić na jej rzecz ani kwiatów, ani kamienia, który delikatnie łaskotał mnie w kieszeni.

Weszłam do dormitorium.

Tuż przy łóżku postawiłam kwiatki w wazonie. Pochodziłam chwilę w kółko i wyciągnęłam z kieszeni kamyczek. Zastanawiałam się, gdzie w pokoju go umieścić. Każde miejsce było złe... Po kilku minutach zdecydowałam się na pudełeczko z pamiątkami rodzinnymi. Tak, jedyne miejsce, gdzie diament mógł zostać nietknięty.

Nawet się nie spostrzegłam, że minęło sporo czasu od rana. Za 10 minut miał być obiad.

„Cóż, przeproszę go po obiedzie” - obiecałam sobie i narzuciwszy na siebie szatę udałam się do Wielkiej Sali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz