piątek, 28 lutego 2014

Rozdział 55 ~ Wojna szaleje pod naszymi drzwiami.


Przymknęłam oczy, na chwilę, ale już po niej nawet nie zdążywszy ich otworzyć byłam pewna, że jestem zupełnie sama. Że zniknęli wykonując ważniejsze zadanie. A my musieliśmy po prostu nie dać się zabić, a pokonywać tamtych. Bronić Hogwartu. Naszego domu.

Zerwałam się z miejsca gnana nieznaną do tej pory, ale niebywale potężną siłą. Nie umiałam powiedzieć, czy była dobra czy zła, jednak poddałam się jej bez zastanowienia.

Neville i Ginny – oni byli moim celem.

Nawet nie wiedziałam, czy jeszcze żyją. Chociaż... Wiedziałam. Przeczucie? Intuicja?

Okropne wrzaski uderzały do uszu, nie było chyba miejsca w Hogwarcie, które mogłabym nazwać bezpiecznym. Takim, w którym nie czaili się ludzie w czarnych płaszczach i wycelowaną w Twoim kierunku różdżką.

Tu pojawiali się znikąd. Tak, żeby nikt nie zdążył ich wyrzucić. Tak, żeby mieć chwilę przewagi. Nie do końca równa gra.

-Luna! - usłyszałam wrzask pani Weasley, niewątpliwie jej. Był to krzyk niemalże rozpaczliwy, a zarazem pewny i stanowczy.

Było tylu ludzi, takie zamieszanie, że nie byłam do końca w stanie rozpoznać w jakiej części zamku się znajduję. Jednak bez zastanowienia pobiegłam do kobiety.

-Dziecko, dziecko! Wracasz do domu... Natychmiast! Już i tak za długo tu jesteś, to niebezpieczne. - mówiła gładząc mnie szybko po włosach. Była zdenerwowana, cała się aż trzęsła.

-Nie mogę, jestem potrzebna. - odpowiedziałam niemal od razu, jednak nie odsunęłam się od niej.

-Nie jesteś pełnoletnia, Twój ojciec nie chciałby żebyś tu zginęła...

-Mój ojciec byłby dumny, gdybym tu zginęła. - dopiero teraz gwałtownie się cofnęłam by spojrzeć jej w twarz. - To nasz dom. Nasza walka. Moja, Ginny, Harry'ego, nas wszystkich. Gdzie jest Ginny?

-Tu. - wskazała nicość obok siebie. - Merlinie... Ginny! - wrzasnęła.

-Znajdę ją. Niech pani też szuka. Musimy wygrać. Walczymy o Hogwart. - powiedziałam pewnie i odwróciłam się do niej tyłem. - Do zobaczenia, proszę pani.

Zaczęłam biec, och, znowu zadziałała ta dziwna siła. Ale mocniej, szybciej. Teraz tym bardziej potrzebowałam znaleźć Rudowłosą.

Wyciągnęłam różdżkę i trzymałam ją wzdłuż ciała. Wytężyłam słuch, choć przy wrzaskach uciekających uczniów nie było to łatwe. To trzeba było czuć, ich kroki naprawdę różniły się id tego, co serwowali nam Śmierciożercy. Oni prawie nie chodzili, raczej był to nagły świst powietrza. Taki jak teraz.

Poderwałam rękę w górę skupiając się na zaklęciu. Niewerbalne zawsze taje ułamek sekundy przewagi, jak powiedział Snape. A zaklęcie tamtego nawet nie było celowane bezpośrednio we mnie, postać ukryta całkowicie pod czarnym płaszczem rzucała zaklęcie w nas wszystkich, w tych, którzy znajdowali się przed nim.

Nie było to zaklęcie doskonałe i moje też takowym nie było. Nie musiało.

Osoba w kapturze niewątpliwie została zaskoczona, jej przewaga była zmniejszona, czego się nie spodziewała. Rzuciła kolejny czar, a ja musiałam zrobić unik, skacząc w bok. Padłam na schody i straciłam równowagę. A ona nie zamierzała z tego rezygnować, wszystko wokół mnie powoli się paliło.

Mam dość ognia, pomyślałam, ale nie zamierzałam wypowiadać tego na złość. Kolejne zaklęcia rzucane bezpośrednio w moją stronę były bardzo szybkie, ale ta osoba chyba zapomniała, że nie jestem sama. Wokół widziałam co najmniej dziesięcioro uczniów szkoły, jednak większość z nich nie była w stanie myśleć o kimś innym poza sobą. Nie wszyscy zdążyli odejść z panią Weasley, było kilku pierwszaków i starszych od nich o kilka lat. Za młodzi, zdecydowanie za młodzi.

Ale była też Cho, która starała się zatrzymać oprawcę, kiedy ja podnosiłam się z ziemi. Opanowałam ogień.

-Leć tam! - krzyknęła czarnowłosa. - Ja się nim zajmę!

Kiwnęłam głową i ruszyłam po schodach. Krzyczałam do dzieci, że tam u góry jest pomoc, stamtąd trafią bezpiecznie do domu. Wywołało to jeszcze większy gwar i przepychanie.

Zdążyłam wyjść, by zobaczyć rzeź.

Pierwszym ciałem, jakie zobaczyłam była Lavender Brown. Patrzyła ślepo przed siebie, a szyję miała po prostu rozszarpaną. Mnóstwo krwi, zapach krwi, który obezwładniał moje nozdrza.

Potrząsnęłam głową i przygryzłam wargę. Nie pomogę jej teraz, już za późno, myślałam.

Ciężko opisać to, co widziałam w tym miejscu. Patrząc na plac, w którym pająki chodziły swoimi ośmioma nogami po ciałach naszych przyjaciół, przyjaciół i wrogów, i mogłam siebie tylko pytać czy to jest konieczne. Nie oczekiwałam odpowiedzi.

Miałam szczęście, bo gdy tylko weszłam na plac miejsce, w którym znajdowałam się jeszcze chwilę temu bezpowrotnie runęło. Zniszczyło je coś wielkiego, ogromnego, przewyższającego wzrostem normalnego człowieka. Powiodłam wzrokiem w górę, wysoko, zwracając uwagę na maczugę niewątpliwie większą niż ja sama.

Olbrzym zamachnął się w moim kierunku i puścił maczugę chcąc niewątpliwie, by mnie przygniotła. Wydałam z siebie głuchy pisk i ruszyłam do ucieczki. Zdążyłam, ale nawet pół metra dalej czułam siłę tego uderzenia.

Szmer. Ten charakterystyczny, zwiastujący lecące w Ciebie zaklęcie. I drugi, z przeciwnej strony. I olbrzym ponownie chwytający swoją broń.

I znowu siła szarpiąca w stronę olbrzyma. Nie miałam wiele do powiedzenia, słuchałam jej, robiłam to, co mi kazała.

Maczuga uderzyła kilkanaście centymetrów ode mnie, ziemia pod moimi stopami się zmieniła, ale nie spojrzałam jak. Złapałam się broni olbrzyma, trzymałam mocno, z całych sił. I uniósł ją, a wtedy czary obu Śmierciożerców mnie nie dosięgły. Jeden uderzył w ziemię, a drugi w człowieka, którego krzyku nie rozpoznawałam.

Leciałam wysoko w górę, bo widocznie olbrzym obrał już sobie inny cel, na który właśnie się zamachał. Usłyszałam swój własny pisk. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam krzyczeć.

Spadła mi różdżka, o zgrozo.

Oczy olbrzyma powędrowały w górę, bo niewątpliwie nie często zdarza się, by ktoś krzyczał mu z maczugi. Machnął nią, raz, drugi, aż moje ręce odmówiły dalszego posłuszeństwa.

Leciałam. Przez chwilę naprawdę latałam, i to była ta chwila, ta jedyna przyjemna. Uważałam, że spadnę i już się nie podniosę, ot miła śmierć.

Ale to był kolejny raz, kiedy miałam szczęście. Leciałam cicho, już miałam dość krzyku, a to było nawet przyjemne. I spadłam w chyba najlepsze miejsce, jakie mogłam sobie wybrać. Nie było nawet tak twardo.

-Luna? - spojrzałam na zdziwione twarze Ginny i Neville'a.

-Spadłaś nam z nieba. - stwierdziła Ruda pomagając mi wstać.

I rzeczywiście. Bo mój lot zakończył się na ciałach dwóch Śmierciożerców, z którymi walczyli moi przyjaciele.

Ale walka trwała dalej, a ja wciąż nie miałam się czym bronić.

-Wrócę zaraz. - powiedziałam do nich i ruszyłam w bieg w poszukiwaniu różdżki.

Unikanie zaklęć nie było dla mnie czymś nowym, ale teraz nawet po szmerach nie byłam w stanie poznać skąd mogą nadlatywać. Przeszkadzał mi mój własny oddech, łomoty, zaklęcia oraz wszechobecne pająki, których strzegłam się najbardziej.

Ale różdżki nigdzie nie było, na pewno ktoś musiał ją wziąć... Ona powinna gdzieś tu być..., krzyczałam w myślach. Chraptaki zabrać jej nie mogły, tutaj żadne stworzenie się nie pojawi, za dużo ludzi, za dużo...

Przede mną stał Śmierciożerca z różdżką wyciągniętą prosto w moją stronę. Miał maskę, ale była nieco zniszczona. Od nosa w dół wyglądała normalnie, lecz oczy były zupełnie odsłonięte.

Te lodowe oczy.

Czekałam, aż w końcu powie zaklęcie, a to czekanie było może sekundą, choć zdawało się trwać wiecznie.

Myślałam, że zaklęcie poleci w moją stronę. Ale była to tylko różdżka. Spojrzałam zdziwiona na patyk.

-Nie sztuka pokonać czarodzieja bez różdżki. - powiedział zimno Malfoy znowu mierząc do mnie.

Kiwnęłam głową i wyciągnęłam swoją. Oboje zaczęliśmy mówić zaklęcia, ale nie zdążyliśmy ich sobie zadać. Bo On znów przemówił.

Walczyliście dzielnie. Lecz na próżno. Nie pragnę Waszej śmierci. Każda kropla krwi czarodziejów to olbrzymia strata. Rozkażę moim oddziałom by się wycofały. Pod ich nieobecność zbierzcie i pochowajcie swoich zmarłych.
Harry Potterze, zwracam się bezpośrednio do Ciebie. Dzisiaj w nocy pozwoliłeś by Twoi przyjaciele ginęli za Ciebie. Nie ma większej hańby. Czekam na Ciebie w Zakazanym Lesie. Niech dopełni się Twoje przeznaczenie. Jeśli się nie stawisz wtedy zabiję wszystkie dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy Cię ukryją przede mną.”

Pięknym było oglądać ich posłuszność. Jak nagle kłęby dymu uciekały w niebo. Oddziały Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, wycofywały się bez zająknięcia.

Draco opuścił różdżkę.

-Potem porozmawiamy. - powiedział i zniknął tak samo jak tamci.


Zostawiając nas sobie. Nas wszystkich.  



~~~ 


Miałam chyba 5 wersji na ten rozdział, ale dzisiaj usiadłam tak chyba z weną i jak zaczęłam pisać to oto jest ta dzisiejsza wersja. 
Chyba od razu zabiorę się za następny, żeby nie kazać Wam tak długo czekać. 
Czytam obecnie Wiedźmina i to też dlatego nie mam do końca czasu, ale jakoś napawa mnie on takim pozytywnym uczuciem. Jeszcze zaraz kończę ferie ;( 
Dobra, nie zanudzam. 
W następnym będzie więcej Draco, od początku planowałam tą rozmowę, więc to, że go tu było mało, nie jest przypadkowe ^^
Do następnego, liczę, że do następnego piątku będzie, ale nie obiecuję ;> 

4 komentarze:

  1. Jezu, jak to jest pięknie wplecione w całą historie// Pozdrawiam Czo

    OdpowiedzUsuń
  2. Super <3 czekam na następny z niecierpliwością

    OdpowiedzUsuń
  3. miałam łzy w oczach jak czytałam

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam Twoje opowiadanie:) Znalazłam je niedawno i ogromnie mi się spodobało. Twój sposób przedstawienia Luny i Draco jest genialny. :D Bardzo dziękuję Ci za wspaniałą pracę. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy . Pozdrawiam Nadinne

    OdpowiedzUsuń