Przymknęłam oczy, na chwilę, ale już
po niej nawet nie zdążywszy ich otworzyć byłam pewna, że jestem
zupełnie sama. Że zniknęli wykonując ważniejsze zadanie. A my
musieliśmy po prostu nie dać się zabić, a pokonywać tamtych.
Bronić Hogwartu. Naszego domu.
Zerwałam się z miejsca gnana nieznaną
do tej pory, ale niebywale potężną siłą. Nie umiałam
powiedzieć, czy była dobra czy zła, jednak poddałam się jej bez
zastanowienia.
Neville i Ginny – oni byli moim
celem.
Nawet nie wiedziałam, czy jeszcze
żyją. Chociaż... Wiedziałam. Przeczucie? Intuicja?
Okropne wrzaski uderzały do uszu, nie
było chyba miejsca w Hogwarcie, które mogłabym nazwać
bezpiecznym. Takim, w którym nie czaili się ludzie w czarnych
płaszczach i wycelowaną w Twoim kierunku różdżką.
Tu pojawiali się znikąd. Tak, żeby
nikt nie zdążył ich wyrzucić. Tak, żeby mieć chwilę przewagi.
Nie do końca równa gra.
-Luna! - usłyszałam wrzask pani
Weasley, niewątpliwie jej. Był to krzyk niemalże rozpaczliwy, a
zarazem pewny i stanowczy.
Było tylu ludzi, takie zamieszanie, że
nie byłam do końca w stanie rozpoznać w jakiej części zamku się
znajduję. Jednak bez zastanowienia pobiegłam do kobiety.
-Dziecko, dziecko! Wracasz do domu...
Natychmiast! Już i tak za długo tu jesteś, to niebezpieczne. -
mówiła gładząc mnie szybko po włosach. Była zdenerwowana, cała
się aż trzęsła.
-Nie mogę, jestem potrzebna. -
odpowiedziałam niemal od razu, jednak nie odsunęłam się od niej.
-Nie jesteś pełnoletnia, Twój ojciec
nie chciałby żebyś tu zginęła...
-Mój ojciec byłby dumny, gdybym tu
zginęła. - dopiero teraz gwałtownie się cofnęłam by spojrzeć
jej w twarz. - To nasz dom. Nasza walka. Moja, Ginny, Harry'ego, nas
wszystkich. Gdzie jest Ginny?
-Tu. - wskazała nicość obok siebie.
- Merlinie... Ginny! - wrzasnęła.
-Znajdę ją. Niech pani też szuka.
Musimy wygrać. Walczymy o Hogwart. - powiedziałam pewnie i
odwróciłam się do niej tyłem. - Do zobaczenia, proszę pani.
Zaczęłam biec, och, znowu zadziałała
ta dziwna siła. Ale mocniej, szybciej. Teraz tym bardziej potrzebowałam znaleźć Rudowłosą.
Wyciągnęłam różdżkę i trzymałam
ją wzdłuż ciała. Wytężyłam słuch, choć przy wrzaskach
uciekających uczniów nie było to łatwe. To trzeba było czuć,
ich kroki naprawdę różniły się id tego, co serwowali nam
Śmierciożercy. Oni prawie nie chodzili, raczej był to nagły świst
powietrza. Taki jak teraz.
Poderwałam rękę w górę skupiając
się na zaklęciu. Niewerbalne zawsze taje ułamek sekundy
przewagi, jak powiedział Snape. A zaklęcie tamtego nawet nie
było celowane bezpośrednio we mnie, postać ukryta całkowicie pod
czarnym płaszczem rzucała zaklęcie w nas wszystkich, w tych,
którzy znajdowali się przed nim.
Nie było to zaklęcie doskonałe i
moje też takowym nie było. Nie musiało.
Osoba w kapturze niewątpliwie została
zaskoczona, jej przewaga była zmniejszona, czego się nie
spodziewała. Rzuciła kolejny czar, a ja musiałam zrobić unik,
skacząc w bok. Padłam na schody i straciłam równowagę. A ona nie
zamierzała z tego rezygnować, wszystko wokół mnie powoli się
paliło.
Mam dość ognia, pomyślałam,
ale nie zamierzałam wypowiadać tego na złość. Kolejne zaklęcia
rzucane bezpośrednio w moją stronę były bardzo szybkie, ale ta
osoba chyba zapomniała, że nie jestem sama. Wokół widziałam co
najmniej dziesięcioro uczniów szkoły, jednak większość z nich
nie była w stanie myśleć o kimś innym poza sobą. Nie wszyscy
zdążyli odejść z panią Weasley, było kilku pierwszaków i
starszych od nich o kilka lat. Za młodzi, zdecydowanie za młodzi.
Ale była też Cho, która starała się
zatrzymać oprawcę, kiedy ja podnosiłam się z ziemi. Opanowałam
ogień.
-Leć tam! - krzyknęła czarnowłosa.
- Ja się nim zajmę!
Kiwnęłam głową i ruszyłam po
schodach. Krzyczałam do dzieci, że tam u góry jest pomoc, stamtąd
trafią bezpiecznie do domu. Wywołało to jeszcze większy gwar i
przepychanie.
Zdążyłam wyjść, by zobaczyć rzeź.
Pierwszym ciałem, jakie zobaczyłam
była Lavender Brown. Patrzyła ślepo przed siebie, a szyję miała
po prostu rozszarpaną. Mnóstwo krwi, zapach krwi, który
obezwładniał moje nozdrza.
Potrząsnęłam głową i przygryzłam
wargę. Nie pomogę jej teraz, już za późno, myślałam.
Ciężko opisać to, co widziałam w
tym miejscu. Patrząc na plac, w którym pająki chodziły swoimi
ośmioma nogami po ciałach naszych przyjaciół, przyjaciół i
wrogów, i mogłam siebie tylko pytać czy to jest konieczne. Nie
oczekiwałam odpowiedzi.
Miałam szczęście, bo gdy tylko
weszłam na plac miejsce, w którym znajdowałam się jeszcze chwilę
temu bezpowrotnie runęło. Zniszczyło je coś wielkiego, ogromnego,
przewyższającego wzrostem normalnego człowieka. Powiodłam
wzrokiem w górę, wysoko, zwracając uwagę na maczugę niewątpliwie
większą niż ja sama.
Olbrzym zamachnął się w moim
kierunku i puścił maczugę chcąc niewątpliwie, by mnie
przygniotła. Wydałam z siebie głuchy pisk i ruszyłam do ucieczki.
Zdążyłam, ale nawet pół metra dalej czułam siłę tego
uderzenia.
Szmer. Ten charakterystyczny,
zwiastujący lecące w Ciebie zaklęcie. I drugi, z przeciwnej
strony. I olbrzym ponownie chwytający swoją broń.
I znowu siła szarpiąca w stronę
olbrzyma. Nie miałam wiele do powiedzenia, słuchałam jej, robiłam
to, co mi kazała.
Maczuga uderzyła kilkanaście
centymetrów ode mnie, ziemia pod moimi stopami się zmieniła, ale
nie spojrzałam jak. Złapałam się broni olbrzyma, trzymałam
mocno, z całych sił. I uniósł ją, a wtedy czary obu
Śmierciożerców mnie nie dosięgły. Jeden uderzył w ziemię, a
drugi w człowieka, którego krzyku nie rozpoznawałam.
Leciałam wysoko w górę, bo widocznie
olbrzym obrał już sobie inny cel, na który właśnie się
zamachał. Usłyszałam swój własny pisk. Nawet nie wiem kiedy
zaczęłam krzyczeć.
Spadła mi różdżka, o zgrozo.
Oczy olbrzyma powędrowały w górę,
bo niewątpliwie nie często zdarza się, by ktoś krzyczał mu z
maczugi. Machnął nią, raz, drugi, aż moje ręce odmówiły
dalszego posłuszeństwa.
Leciałam. Przez chwilę naprawdę
latałam, i to była ta chwila, ta jedyna przyjemna. Uważałam, że
spadnę i już się nie podniosę, ot miła śmierć.
Ale to był kolejny raz, kiedy miałam
szczęście. Leciałam cicho, już miałam dość krzyku, a to było
nawet przyjemne. I spadłam w chyba najlepsze miejsce, jakie mogłam
sobie wybrać. Nie było nawet tak twardo.
-Luna? - spojrzałam na zdziwione
twarze Ginny i Neville'a.
-Spadłaś nam z nieba. - stwierdziła
Ruda pomagając mi wstać.
I rzeczywiście. Bo mój lot zakończył
się na ciałach dwóch Śmierciożerców, z którymi walczyli moi
przyjaciele.
Ale walka trwała dalej, a ja wciąż
nie miałam się czym bronić.
-Wrócę zaraz. - powiedziałam do nich
i ruszyłam w bieg w poszukiwaniu różdżki.
Unikanie zaklęć nie było dla mnie
czymś nowym, ale teraz nawet po szmerach nie byłam w stanie poznać
skąd mogą nadlatywać. Przeszkadzał mi mój własny oddech,
łomoty, zaklęcia oraz wszechobecne pająki, których strzegłam się
najbardziej.
Ale różdżki nigdzie nie było, na
pewno ktoś musiał ją wziąć... Ona powinna gdzieś tu być...,
krzyczałam w myślach. Chraptaki zabrać jej nie mogły, tutaj żadne
stworzenie się nie pojawi, za dużo ludzi, za dużo...
Przede mną stał Śmierciożerca z
różdżką wyciągniętą prosto w moją stronę. Miał maskę, ale
była nieco zniszczona. Od nosa w dół wyglądała normalnie, lecz
oczy były zupełnie odsłonięte.
Te lodowe oczy.
Czekałam, aż w końcu powie zaklęcie,
a to czekanie było może sekundą, choć zdawało się trwać
wiecznie.
Myślałam, że zaklęcie poleci w moją
stronę. Ale była to tylko różdżka. Spojrzałam zdziwiona na
patyk.
-Nie sztuka pokonać czarodzieja bez
różdżki. - powiedział zimno Malfoy znowu mierząc do mnie.
Kiwnęłam głową i wyciągnęłam
swoją. Oboje zaczęliśmy mówić zaklęcia, ale nie zdążyliśmy
ich sobie zadać. Bo On znów przemówił.
„Walczyliście dzielnie. Lecz na
próżno. Nie pragnę Waszej śmierci. Każda kropla krwi
czarodziejów to olbrzymia strata. Rozkażę moim oddziałom by się
wycofały. Pod ich nieobecność zbierzcie i pochowajcie swoich
zmarłych.
Harry Potterze, zwracam się
bezpośrednio do Ciebie. Dzisiaj w nocy pozwoliłeś by Twoi
przyjaciele ginęli za Ciebie. Nie ma większej hańby. Czekam na
Ciebie w Zakazanym Lesie. Niech dopełni się Twoje przeznaczenie.
Jeśli się nie stawisz wtedy zabiję wszystkie dzieci, kobiety i
mężczyzn, którzy Cię ukryją przede mną.”
Pięknym było
oglądać ich posłuszność. Jak nagle kłęby dymu uciekały w
niebo. Oddziały Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać,
wycofywały się bez zająknięcia.
Draco opuścił
różdżkę.
-Potem
porozmawiamy. - powiedział i zniknął tak samo jak tamci.
Zostawiając nas
sobie. Nas wszystkich.
~~~
Miałam chyba 5 wersji na ten rozdział, ale dzisiaj usiadłam tak chyba z weną i jak zaczęłam pisać to oto jest ta dzisiejsza wersja.
Chyba od razu zabiorę się za następny, żeby nie kazać Wam tak długo czekać.
Czytam obecnie Wiedźmina i to też dlatego nie mam do końca czasu, ale jakoś napawa mnie on takim pozytywnym uczuciem. Jeszcze zaraz kończę ferie ;(
Dobra, nie zanudzam.
W następnym będzie więcej Draco, od początku planowałam tą rozmowę, więc to, że go tu było mało, nie jest przypadkowe ^^
Do następnego, liczę, że do następnego piątku będzie, ale nie obiecuję ;>
Jezu, jak to jest pięknie wplecione w całą historie// Pozdrawiam Czo
OdpowiedzUsuńSuper <3 czekam na następny z niecierpliwością
OdpowiedzUsuńmiałam łzy w oczach jak czytałam
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoje opowiadanie:) Znalazłam je niedawno i ogromnie mi się spodobało. Twój sposób przedstawienia Luny i Draco jest genialny. :D Bardzo dziękuję Ci za wspaniałą pracę. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy . Pozdrawiam Nadinne
OdpowiedzUsuń